Boży ludzie. Podróż po kres Europy

Rozpoczęłam tę podróż zimą 1985 roku wzdłuż wschodniej granicy Polski, z południa na północ, na przełaj. Mieszkałam u chłopów, którzy w ekstazie przekraczali granice języka i natury. Zaszeptuchy dmuchały mi w twarz zaklęcia, mniszki Grabarki poiły gorącym barszczem a potomkowie Złotej Ordy wsadzili pod kilka pierzyn i udało mi się jeszcze dostrzec, że bili pokłony całkiem jak prawosławni mnisi z Jabłecznej. W domu Czesława Miłosza w Krasnogrudzie spotkałam Polaka, którego zaadoptowali Cyganie, stróża sekretów ludu, który nie wyjawia się nikomu. Raskolnicy szeptali bez końca swoje modlitwy a potem bez ceregieli zagnali mnie do bani.
Mowy nie było, by się zatrzymać. Pod Krynkami, Leżajskiem i Duklą tliło się nasze dziecięctwo, nasz prawiek, nasze bojaźnie; historia mieszała się z mitem, rzeczywiste z nierealnym a cienie zamordowanych i wygnanych plątały wśród obecnych. W Puszczy, która w latach trzydziestych była ziemią cudów i apokaliptycznych przywidzeń, poznałam później poetę, który znał na pamięć “Kapitał” Marksa, konstruował odkurzacze do krów i czekał na powrót Mesjasza. Jego las był orkiestrą dźwięków, wiatr grał na dzwonach przeciw dzikom. Powiedział, że jestem aniołem wysłanym mu przez Eliasza, nawiedzonego chłopa, który przepadł w gułagu.
Zaczęłam przesuwać się coraz bardziej na wschód, na peryferie Europy. Podróżowałam do staroobrzędowców Bukowiny i Dobrudży, bałkańskich Cyganów, rumuńskich Ormian, Łemków polsko-słowackiego pogranicza, Hucułów i Bojków ukraińskich Karpat, Karaimów Litwy i Turcji, białoruskich Tatarów. A później do alewitów, mewlewitów i sabataistów Stambułu, bektaszytów i rufaitów Albanii, prygunów i mołokanów ormiańskiego pogranicza, Udinów starożytnej Albanii, niedobitków żydowskich wspólnot Lewantu, do chasydów zaginionej Europy, aż po jej limes: kamienne labirynty Saamów, ugrofińskie pieśni pod Uralem, święte ognie Kaukazu.
Ciekawiło mnie odruchowe, jakby mimowolne, przywracanie sensu powtarzanym od wieków gestom, banalne oficjum codzienności. I namiętna pobożność, zwana przez teologów folklorem albo egzaltacją, przypisywana illiterati et idiotae. Klepanie pacierzy, psalmodiowanie litanii i zikrów, wtulanie się w Księgę, obraz i relikwię, pełzanie wokół świętych gór, pląsanie, pielgrzymowanie. Liturgia ciała, łapczywy głód metafizyki, bez umiaru, ponad filologią i dogmatem.
Zdaje się tajemnicą, że ta właśnie część Europy potrafiła stworzyć szansę na spotkanie, które dzisiejszy świat z hukiem traci. Zakorzenienie tych wiar w ziemi, żyłach wód, korzeniach lasów, limfie rzek, te pomieszane zony mniejszości, ten tygiel różności, do dziś zdolny jest obalić obwarowane klątwami granice wiar i wymienić się melodią lub modlitwą do Najświętszej Panienki czy archaniołów z tą samą naturalnością, z jaką dobrzy sąsiedzi pożyczają sobie sól.
Podróżując na piechotę, rowerem, na sankach, furmankach, czółnach i traktorach, nauczyłam się eksplorować pogranicza wiar, poznałam słodycz czekania i jednocześnie pośpiech, by rozmawiać ze starymi ludźmi, zanim znikną ze swoim bagażem wspomnień.
Małe światy, ignorowane przez media i proroków globalnego konfliktu. Ludzie, dla których byłam obca, ale którzy wskazywali mi drogę, gościli, chronili, karmili, doglądali, darowując mi swój czas, swoje uczucia i swoje opowieści.
Słabe głosy, którym jestem winna wszystko, przede wszystkim szacunek. Dlatego też nie mogę zdradzić nazw miejsc najbardziej kruchych i prawdziwych, w nadziei, że nie utracą swej niewinności.   Monika Bulaj, Wstęp do książki “Boży ludzie. Podróż po kres Europy”, Bosz, 2011 rok.

 

 

Kim jest Monika Bułaj? Paolo Rumiz, który pracował z nią nad książką „Gerusalemme perduta” (Wydawnictwo Frassinelli, 2005), tak ją opisał przy okazji ukazania się książki Moniki („Libya felix”, Wydawnictwo Bruno Mondadori, 2002):
„Polka, podróżniczka jak Kapuściński, Mickiewicz, Potocki i – czemu nie – Wojtyła. Ona także tropi głosy najsłabszych, poszukuje peryferii i zapomnianych przez historię mikrosmosów. Jak mało kto, opowiada o ziemiach niczyich, zawieszonych między światłem i ciemnością, o monoteizmie i zabobonach, o Wschodzie i o Zachodzie. Podróżuje lekko i szybko jak dzikie gęsi. Śpi pod gwiaździstym niebem, je, kiedy się zdarzy, odporna na trudy jak afgański partyzant. Szuka w Iranie i w krajach bałtyckich, przemierza Kaukaz i Karpaty, wędrując ścieżkami kłusowników. Drobnym pismem zapełnia swoje notatniki, a zanim sięgnie po aparat, fotografuje oczami. Błękitna błyskawica, która podbija, oswaja i odkrywa dusze rzeczy.”

Monika Bułaj jest jedną z tych postaci, o których więcej wiadomo w innych krajach, niż w jej ojczyźnie. Chyba zresztą nie za bardzo o rozgłos i uznanie zabiega.
Poznałem ją kilka lat temu we Włoszech, na jakimś festiwalu literatury – jednej z tych ogromnych imprez, gromadzących na niewielkiej przestrzeni możliwie wiele wielkich nazwisk i postaci. Może prezentowała właśnie którąś ze swoich książek? Nie wiem; o niczym takim, ani w ogóle o swoich książkach mi nie powiedziała. Robiła wrażenie nieco odklejonej od tego całego tła, wydała mi się nieco w stylu hippie, osoby żyjącej w orbicie własnych zainteresowań. A jednak…Choć rozmawialiśmy zaledwie kilka chwil, w pamięci po tamtym festiwalu zachowałem Monikę, bo doprawdy ludzi z taką pasją i z taką znajomością rzeczy nie spotyka się często, nawet na festiwalach literatury.

Potem, w piśmie „Polonia Włoska” wyczytałem, że urodziła się w Warszawie w 1966 roku, że z wykształcenia jest filologiem, że pracuje jako fotograf, reporter, a także jest autorką publikacji książkowych i reportaży poświęconych wierzeniom społeczności żyjących w warunkach ekstremalnych, na marginesie wielkich społeczeństw, często zapomnianych lub odrzucanych przez współczesną cywilizację. Dowiedziałem się, że prace fotograficzne wystawia od Niemiec po Egipt. Oraz, że po przyjeździe do Włoch w 1993 roku podjęła studia poświęcone tematyce sakralnej i udoskonalała swoje umiejętności jako fotograf.
Oprócz języka polskiego i włoskiego włada niemieckim, francuskim, angielskim, rosyjskim, hiszpańskim. Studiuje arabski i perski. Interesowała się teatrem eksperymentalnym, uczestnicząc w zajęciach grupy Gardzienice oraz we włoskich warsztatach teatralnych trupy Petera Brooka i Commedia dell’Arte Claudii Contin, studiowała taniec na Bali, a także występowała z różnymi europejskimi grupami teatru i cyrku. Do 2002 roku pracowała jako reżyser teatralny, nauczycielka i aktorka.
Ona sama twierdzi, że fotografuje ze względu na brak zdolności malarskich i dodaje: „fotografia jest też, mówiąc żartem, moim alibi – nie muszę się już tłumaczyć, ani przepraszać, że jestem włóczęgą, że mnie gdzieś niesie. Ani udawać, że ja tak tylko udaję, że znikam tylko na chwilę, bo przecież zaraz wrócę i będę ‘normalna’”.
Skromniejszy wybór prezentowanych tu tekstów i części zdjęć ukazał się w innym układzie logicznym i projekcie graficznym we Włoszech, w książce „Genti di Dio: Viaggio nell’Altra Europa” (Wydawnictwo Frassinelli, 2008), oraz w książce Figli di Noe, Frassinelli 2006 spotykając się z dobrym, nawet entuzjastycznym przyjęciem. Autorka zresztą dała się poznać już wcześniej, gdy ukazały się jej „Rebecca e la pioggia. Viaggio tra i cristiani del profondo Sudan”, „Gerusalemme perduta” czy „Libia felix”.

Połączenie reportażu pisanego i fotografowania to osobna sztuka. Inny rodzaj uwagi jest potrzebny do jednego, inny do drugiego. Monika Bułaj oba te rodzaje łączy. Jest mistrzem rozmowy. Opisując pogawędkę z Walą Bałkańską, „głosem Rodopów” (rozmawiają, jakby się od wieków znały) porusza problem znajomości języka: „Rozmawiamy słowiańskim koinè utkanym ze słów rosyjskich, polskich i bułgarskich. Ma [Wala] własną metodę wyjaśniania mi znaczenia słów. Sens przychodzi z dźwiękiem. Tajemnica ukryta jest w fonetyce. Czuję, że tym sposobem mogłabym zrozumieć każdy język”.
Znalazłem też rzeczowy opis tej książki: „Realizacja projektu pod wspólnym tytułem „Genti di Dio” zajęła blisko dwadzieścia lat i objęła mniejszości narodowe lub etniczne zamieszkujące wschodnią Europę. Utrwaliła w swoich pracach tradycje: Tatarów (Polska, Białoruś, Litwa); Romów w Europie Wschodniej, Łemków, Hucułów i Bojków (Polska, Słowacja i Ukraina), mniejszości starocerkiewnej (Kaukaz, Polska, Rumunia, Litwa, Ukraina), sekt ortodoksyjnych Molokanów i Prigunów (Kaukaz); Karaimów (Litwa, Istambuł), Chasydów (Polska, Izrael, Ukraina)”. I to jest prawda. Ale jak utrwaliła! Towarzyszy Monice Bułaj rodzaj paniki: zapamiętać, utrwalić, przekazać. Czasem się z tym zdradza: „I znów jest noc i znów ten niepokój, że zapomnę”.
Tłucze się kiepskimi samochodami, autobusami, pociągami, idzie do ludzi ciekawa, chłonna, zapamiętująca – może nie wszystko dokładnie, jak w przypadku Wielkiego Piątku na Słowacji, w którym jest mowa o „brzęczeniu dzwoneczków” w kościele. W Wielki Piątek w żadnym kościele dzwoneczków nie ma. Lecz opisy Moniki Bułaj nie są raportami z badań antropologicznych czy kulturoznawczych. To raczej zapis miłosnej podróży, bo autorka tych wszystkich ludzi – niech mi będzie wybaczone wielkie słowo – kocha i chyba w nich budzi podobne uczucia. Dlatego jej opowieści pisane są językiem niemal poetyckiej prozy.

W jakiś trudny do zdefiniowania sposób uprzywilejowane miejsce zajmują w „Bożych ludziach” Żydzi. Pierwsze z nimi spotkanie to najazd saneczkami kilkuletniej Monisi na ukrytego pod śniegiem kamiennego lwa, rzeźbę nagrobną na opuszczonym żydowskim cmentarzu. Wtedy się dowiedziała, że „Żyd” to coś więcej niż zwykłe wyzwisko. Jest o tym w ostatnim rozdziale książki, gdzie niejako wszystko powraca do początku.
Żydzi zjawiają się w książce w różnych miejscach. Są na początku, w opisie przedziwnego pościgu za grupa chasydów, odwiedzających święte miejsca w naszej części Europy i są na końcu książki. Roi się od nich, żywych i umarłych, w ostatnim rozdziale – „Dom”. Dom to Warka i wieś w pobliżu Warki:
„Przyjechałam do Warki ubrana jak Żydówka: długa, czarna spódnica, czarna koszula zapięta ciasno pod szyją. Wielu patrzyło na mnie z przestrachem i zwracało się do mnie po angielsku, myśląc, że przyjechałam z Jerozolimy.
Warka była tylko ostatnim etapem podróży. Całymi dniami podążałam śladami oddziałów żydowskich pielgrzymów, którzy przyjechali szukać swoich świętych. Jak w gorączce włóczyłam się za nimi przez pół Polski i w końcu zaczęłam patrzeć ich oczami. Za każdym razem starałam się wyobrazić sobie, co widzą, słyszą, czują. Na moich trzewikach i czarnych grubych rajstopach pozostały zakrzepłe ślady błota z Leżajska, Bobowej, Gorlic, Góry Kalwarii, Kocka, Nowego Sącza i Sieniawy. Na sukience stare ślady wosku z Galilei.
Dokąd zmierzałam? Gdzie wracałam? Wszystko się plątało, także przeszłość z teraźniejszością.”

Zamykam książkę, przecieram oczy, rozglądam się dookoła, bo czuję się jak człowiek, który wraca z innego wymiaru istnienia, w którym teraźniejszość i przeszłość się mieszają; wymiaru pełnego ludzi, o których istnieniu nawet jeśli wiedziałem, nigdy nie myślałem.
„W epoce pośpiechu, oni, którzy unikają telewizji i gazet, używają internetu, by skrócić czas tej zwariowanej gonitwy, by dostać się do rebego, choćby za oceanem, kilkakrotnie błogosławiąc w samolocie narodziny słońca, które uparcie wisi w tym samym miejscu nad horyzontem. Polecieć do żywego lub umarłego, nieważne, wsunąć kartkę w grób, polecieć, jak dawniej tłuczono się wozem z Lublina do Przysuchy. Dzisiejszy świat haredim to globalny sztetl.”
To też jest o Żydach, ale wszystko w tej książce – opowieści o Tatarach, Romach , Łemkach, Hucułach i Bojkach, mniejszości starocerkiewnej, Molokanach i Prigunach, Karaimach, tak jak o Chasydach – jest protestem przeciwko pospiesznemu przemijaniu i znikaniu z powierzchni ziemi cudem jeszcze zachowanych ,lecz już zapomnianych bogactw duchowości i w ogóle kultur.
Monika Bułaj w jednym z wywiadów wyznała, że nie lubi wracać do tych samych miejsc, bo kiedy do nich wraca, one już są inne. Zbyt szybko się zmieniają. „Josif Brodski pisał o ‘gestykulujących na dachach aniołach’, święcie przekonany, że to one są prawdziwymi mieszkańcami miasta, a ludzie – tylko przechodniami” (rozdział „Gdzie Walentego Potockiego spalono na stosie”). Przemijającą chwilę można zatrzymać opowieścią, można jej cień zatrzymać na fotografii wykonanej staroświeckim (nie cyfrowym!) aparatem.

Zdjęcia Moniki Bułaj. (…)  Mają przekazać to, czego słowami nie da się opowiedzieć. Nawet jeśli niektóre są same w sobie dziełami sztuki, to bez opowieści ich przekaz byłby uboższy. Owszem, tekst mógłby istnieć bez ilustracji – dość w nim jest kształtów, dźwięków, kolorów, cieni i zapachów, aby pobudzić najbardziej ospałą wyobraźnie czytelnika. Ale zdjęcia są dla wyobraźni jak bariera. Mówią jej: „stop, wracaj na ziemię. Piękną, a jednocześnie ubogą, okrutną, czasem straszną”.
Ks. Adam Boniecki, Przedmowa do książki “Boży ludzie. Podróż po kres Europy”, Bosz, 2011 rok.

 

 

 

Podróż Moniki
Niekończąca się podróż Moniki Bulaj po duchowych terytoriach języka jidysz oraz tam, gdzie przetrwał lub zmartchwystał chasydyzm, ma w sobie dziś coś z cudu. Jej opowieść wije się przejmującymi i przenikliwymi akcentami człowieczeństwa.
Z dystansu osiemdziesięciu lat odnajdujemy na stronach “Bożych ludzi” dziennikarski rytm i literacką pasję wielkiego Josepha Rotha z “Juden auf Wandershaft”, mitycznego reportażu o wciąż żywym i pulsującym świecie wschodnich żydów, skadrowanego w przejmującym i melancholijnym zmierzchu wigilii zagłady.
Jak to możliwe, by ta fascynująca i wyrafinowana polska fotograf i pisarka potrafiła zwrócić nam żywe pasje chasydzkiego bożego upojenia, dziś, ponad sześćdziesiąt lat po nieomal całkowitej zagładzie tej wspólnoty? Stało się to możliwe ponieważ Monika jak różdżkarka potrafi wyłapać obrazem i słowem niepowstrzymaną duchową energię, która promieniuje z resztek, z gąszczy witalnej niewielu spośród tych, którzy przeżyli hurbn, zagładę żydów z rąk nazistów, haniebnie zaakceptowaną przez Europę.
Niepohamowane, ekstatyczne laickie drżenie, które się odczuwa w jej gestach – czy są to słowa czy zdjęcia – promieniuje gwałtowną energią, dybukiem polskiego żydostwa, zamienionego w popiół, który ją bierze w posiadanie. Monika nieubłaganie przywołuje tę straszliwą zbrodnię, przez wielu dziś przyjmowane obojętnością, ledwie ukrytą niechęcią i irytacją, jakby chciała przywrócić do życia polskich Żydów swoim prywatnym yizkor, obowiązkiem, od którego wypełnienia nie sposób się wymigać – nakazem posłuszeństwa biblijnemu: “Pamiętaj!”
“Boży ludzie” długo będą niepokoić moje noce i dni, ponieważ pozwalają wierzyć, że nadejdzie dzień, gdy Europa rozbłyśnie duchowością zgładzonych, śledzoną przez niespokojną duszę Moniki, niezmordowanego świadka mistycznej gorączki tych ostatnich żydów, którzy nie przestają szukać w Torze Nieobecnego, Tego, którego nie ma i nie widać, Którego usłyszeć można tylko w ciszy, bowiem imię Jego jest niewymawialne. Którego obecność może być ledwo odczuta jedynie w spazmach nazbyt ludzkiego szaleństwa.
Moni Ovadia, wstęp do wydania włoskiego “Bożych ludzi”, Frassinelli 2008, Postcart 2012

Oglądając albumy Bułaj poruszamy się trasami jej dalekich wędrówek i ścieżkami jej niezwykłej wyobraźni. Podróżując, ta niezwykle zdolna fotografka pozostaje jednocześnie reportażystką i poetką. Dlatego obrazy, które tworzy, mają siłę dokumentu i moc dzieła sztuki. Dokładnie to samo można powiedzie o jej zapisanych opowieściach towarzyszących fotografiom. Bułaj prowadzi nas w miejsca niedostępne, prywatne, czasem zakazane przez religię czy obyczaj, a przez to nie zainscenizowane dla obcych oczu, autentyczne, organicznie związane z życiem, wiarą, kulturą ich mieszkańców. Prowadzi nas tam jak gości, z miejsca zdobywając dla nas życzliwość ludzi, których właśnie poznała. Na jej fotografiach nikt nie jest obcy, choć wszyscy są inni. W tym tkwi tajemnica zdjęć artystki z Polski, która rejestruje zarazem to, co zewnętrzne, i to, co wewnętrzne, dostępne tylko wyjątkowym ludziom o wielkiej wrażliwości. Barwa, światło, perspektywa, drobny detal nie tylko wypełniają kadry tych niesamowitych zdjęć, ale także – w tym samym momencie! – ujawniają niewidoczne. Kluczem do tajemnicy jest tu empatia. Bułaj nie fotografuje baraszkujących dzieci – ona bawi się razem z nimi, nie fotografuje walczących mężczyzn – ona zmaga się tak jak oni, nie fotografuje modlących się kobiet – modli się w ich kręgu. Jest na zewnątrz i w samym środku, daleko i bardzo blisko – jest nimi, jest w nich, każdym swoim zdjęciem zaprzeczając pesymizmowi antropologów, którzy z coraz większym smutkiem mówią o nieprzekraczalnej barierze kultur. Sztuka Bułaj ją unieważnia, obcość zamieniając w zachwyt.  Jacek Kopciński, «Teatr»

 

Monika Bulaj’s reports are reflections of the same light. Yet, what strikes us the most, are the expressions and gestures of everyday life, the universality of extraordinary and very unusual traditions at first sight, the richness of humanity shining through landscapes, persons, and tales. What’s more, the reflections of that light keep shining all the time, in spite of the abyss of evil: a photogram, a single word can accomplish the Bible commandment of memory, can re-present what has never passed away because it belongs to the future of the human kind itself.   Father Enzo Bianchi, «La Stampa»

 


Maciej Wasielewski, «Teatr”  (po polsku)

Attilio Scarpellini, Rai Radiotre  (in italiano)

Carl-Wilhelm Macke, “Eine polnische Nomadin” (in German language)